24 stycznia na polskie ekrany trafiają dwa filmy, na które czekało wielu kinomanów – „Ratując pana Banka” oraz „Sierpień w hrabstwie Osage”. Pierwszy miał być faworytem w oscarowym wyścigu, lecz niestety odpadł w przedbiegach. Czy problem tkwi w tym, że filmowe biografie to często zaledwie przeciętne produkcje, które ogląda się tylko dla fenomenalnych kreacji aktorskich? Postanowiliśmy się przyjrzeć bliżej temu podgatunkowi.
Nikomu nie trzeba chyba tłumaczyć, czemu nie da się przejść obojętnie obok „Sierpnia w hrabstwie Osage”. Występującymi w nim gwiazdami można by obdzielić ze trzy filmy. Reżyserowi Johnowi Wellsowi udało się zgromadzić przed kamerą Meryl Streep, Julię Roberts, Chrisa Coopera, Ewana McGregora, Sama Sheparda, Abigail Breslin i Benedicta Cumberbatcha – to jeszcze nie koniec listy, a przecież już sam duet Streep-Roberts to obietnica doskonałych ról. Stąd wziął się pomysł na drugą część naszych filmowych skojarzeń, czyli rozmyślenia o aktorskich dream teamach. Czy istnieje film, którego obsada w pełni by nas ukontentowała?
Ekranowe biografie
Panorama Kina, Mariusz (http://panorama-kina.blogspot.com/)
Filmy biograficzne nie należą do ekscytujących gatunków filmowych – są z reguły przewidywalne. Ale istnieje jedno niekwestionowane arcydzieło, które bije na głowę wszystkie pozostałe. Mowa o „Amadeuszu” (1984) Milosa Formana. Opowieść o starciu przeciętności z geniuszem, a także o bardzo wyrafinowanej zbrodni. W rzeczywistości Salieri przyznał się dwukrotnie do zabicia Mozarta. O konflikcie kompozytorów opowiadał dramat Puszkina, opera Korsakowa, sztuka Shaffera i obraz Formana. Za każdym razem gdy ogląda się film, przychodzi do głowy myśl: ile w tym wszystkim prawdy? Pojawiają się także pytania dotyczące na przykład obsesyjnego dążenia do sławy, sukcesu, uwielbienia tłumów.
Aby moja wypowiedź na temat biografii nie była zbyt oczywista, wspomnę jeszcze o filmie mniej znanym, ale też bardzo dobrym. „Siła i honor” (2000) George'a Tillmana wygląda jak typowa opowieść z cyklu „od zera do bohatera”, ale opowiedziana i zagrana jest na tyle porządnie, że wzbudza ogromne emocje. Głównym bohaterem jest Carl Brashear, pierwszy czarnoskóry nurek głębinowy Marynarki Wojennej USA. A także pierwszy nurek, którego przywrócono do służby po amputacji nogi. Rozgrywający się w latach 50. dramat opowiada o człowieku z biednej rodziny, który walcząc z rasowymi uprzedzeniami, bezzasadną nienawiścią i absurdalną biurokracją dokonuje rzeczy niezwykłych i spełnia swoje marzenie. Jego siła i upór pozwalają mu podnieść się po każdym, nawet bardzo bolesnym, upadku. Ważnym motywem filmu są również zmieniające się na przestrzeni lat relacje między Carlem Brashearem (Cuba Gooding Jr) a twardym jak skała oficerem szkoleniowym (rewelacyjna rola Roberta De Niro).
Salon Filmowy MN, Michał (http://salonfilmowymn.blogspot.com/)
Zgadzam się całkowicie z Mariuszem, „Amadeusz” jest genialnym filmem, choć jego wartość biograficzna jest raczej niezbyt wysoka, do prawdziwych zdarzeń filmowe czasami mają się nijak. Żeby więc tak wyłącznie nie zachwalać filmów biograficznych, ja napiszę o takim, który mnie nie zachwycił.
Debiutujący w pełnym metrażu Sacha Gervasi kreśli obraz filmowca w odrobinę innych tonach, stawiając akcenty w miejscach, o których do tej pory mało mówiono. John J. McLaughlin stworzył scenariusz na podstawie książki Stephena Rebello (który między innymi przeprowadził ostatni wywiad z Alfredem): „Alfred Hitchcock. Nieznana historia ‘Psychozy’”. Anthony Hopkins korzystając z tego materiału stworzył własną wariację na temat brytyjskiego reżysera thrillerów. Choć jego wygląd jest tylko inspirowany wizerunkiem Alfreda, to trzeba przyznać, że odtwórca odrobił lekcję i poza wyglądem tworzy postać reżysera przede wszystkim naśladowaniem mimiki, sposobu mówienia i poruszania się słynnego filmowca. Obaj panowie spotkali się raz w 1979 roku. Reżyser skomentował to zaledwie słowami: jest uroczy, jestem tego pewien, życzę Ci szczęścia – to wszystko co powiedział do aktora, który w tamtych latach grywał głównie w telewizyjnych produkcjach.
„Hitchcock” wzbudził pierwszymi zwiastunami ogromne oczekiwania, ale spełnił je w niewielkim stopniu. Debiutancki obraz Sacha Gervasi skupia się zaledwie na roku z życia człowieka, który wyreżyserował blisko 70 produkcji. Z Anthony Hopkinsem i Hellen Mirren w głównych rolach, reżyser sukces miał na wyciągnięcie ręki. Hitchcock powiedział, że telewizja sprowadziła morderstwo z powrotem do domu – tam, gdzie jego miejsce. Podobnie rzecz ma się z najnowszą opowieścią o geniuszu kina. Jest to przyzwoicie zrealizowany film telewizyjny, który dzięki głównym aktorom i na fali Oscarów trafił na wielkie ekrany. Ale najbardziej nadaje się do obejrzenia na DVD, w domowych pieleszach. Na większą uwagę niestety nie zasłużył.
Apetyt na film, Klapserka (http://klapserka.pl/)
Filmowa biografia, która zapadła mi najbardziej w pamięć? „Bez skrupułów” z Toby Jonesem w roli głównej. Film o Trumanie Capote i kulisach jego znajomości z Perrym Smithem i Dickiem Hickokiem, mordercami „z zimną krwią” i przyjaźni z inną artystką, Harper Lee (Sandra Bullock). Przejmująca, nienachalna opowieść o rodzących się uczuciach, przekraczających normy społeczne i moralne, w podwójnym tego słowa znaczeniu. Jones wyśmienicie oddał złożoną naturę swojej postaci – pisarza, dla którego prawda stała na jednej szali z pasją, a sam film to świetnie poprowadzona narracja, trzymająca tempo akcji powieści bohatera tej historii.
Film Planeta, Piotr (http://filmplaneta.blogspot.com/)
Nie wiedzieć czemu, filmy biograficzne są uznawane przez wielu widzów za te najnudniejsze. Kompletnie się z tym nie zgadzam i zawsze z wielką przyjemnością sięgam po tytuły, które mogą przybliżyć mi losy interesujących osób. Jako że moi koledzy wspomnieli już o genialnym „Amadeuszu” oraz bardzo dobrym „Hitchcocku”, ja skupię się na filmach biograficznych minionego roku, bo przecież jest ich niemało i większość z nich zasługuje na uwagę. Na mnie największe wrażenie w 2013 roku zrobiły „Wyścig” oraz „Lovelace”. Ten pierwszy przedstawia trzymającą w napięciu historię rywalizacji dwóch kierowców rajdowych, Nikiego Laudy oraz Jamesa Hunta. „Lovelace” z kolei to wciągająca i bardzo gorzka opowieść o najsłynniejszej kobiecie z branży filmów pornograficznych, pozycja obowiązkowa dla fanów Amandy Seyfried! Z innych filmów biograficznych bardzo polecam „Żelazną damę”, „J. Edgara” oraz „Iris”.
Wynurzenia z kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/)
Wiele z ekranowych biografii to filmy, które warto zobaczyć (czasem tylko, a czasem między innymi) dla rewelacyjnych aktorskich kreacji. Do worka „tylko” wrzucam niedawnego „Lincolna” (Daniel Day-Lewis), „Wałęsę” (Robert Więckiewicz), oraz „Żelazną damę” (Meryl Streep). Spośród tych, które oferują więcej niż świetne role, wymieniłabym „Papuszę” oraz „Control” (to moje dwa pierwsze skojarzenia). Film Krauzów to przede wszystkim piękne zdjęcia, które wspaniale korespondują z fabułą. Dalekie plany i brak zbliżeń zdradzają naturę cygańskiego taboru: mającego silne poczucie wspólnoty i przynależności do natury. Gdy małżeństwo Wajsów rzuca koczowniczy tryb życia, w kadrze zawsze z obu stron otaczają ich ściany, jakby niezależny duch cygański został stłamszony i próbował wydostać się na zewnątrz. Poza dopracowanym pomysłem artystycznym znajdziemy w „Papuszy” też nostalgiczną i brutalną opowieść o utracie wolności. Bardzo cenię również film o Ianie Curtisie, „Control”. Reżyser Anton Corbijn to przede wszystkim fotograf, co widać w doskonałej warstwie wizualnej filmu. To także ogromny fan Joy Division, tak jak ja. Po przeczytaniu książki autorstwa żony Curtisa, „Przejmujący z oddali”, wiem, że muzyk został trochę wybielony, ale i tak udało się Corbijnowi uchwycić targające nim sprzeczności. A co najważniejsze, oddać klimat Manchesteru lat 70. – posępnego hrabstwa, z którego wyrastała posępna muzyka.
Filmowe Abecadło, Paweł (http://filmoweabecadlo.wordpress.com/)
Z biografiami bywa naprawdę bardzo różnie. Jedne są po prostu słabe i bardzo odbiegają od prawdy, inne posiadają jedynie perfekcyjne kreacje aktorskie, a kolejne po prostu ujmują całokształtem. Nigdy nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że w większości przypadków biografie są męczące i po prostu nudne. Moim ulubionym obrazem z tego gatunku jest „Monster” z genialną rolą Charlize Theron. Film opowiada historię prostytutki Aileen Wuornos, która zabiła sześciu mężczyzn, w tym policjanta. Produkcja niezwykle trzyma w napięciu, emocje wzrastają z każdą minutą, a od Charlize Theron nie można oderwać wzroku, mimo że nie emanuje w tym filmie kobiecością (do tej roli przytyła około 13 kg). Ogromną sympatią dzielę również europejski „Kwiat pustyni” opowiadający o Waris Dirie, która opuszczając w młodych latach Somalię, niespodziewanie trafiła do świata mody. Wśród ulubionych biografii wymieniłbym również „Zabiłem moją matkę” – film, który inspirowany jest życiem Xaviera Dolana, reżysera produkcji. Historia obrazuje jego spięcia w kontaktach z matką oraz sam problem, jakim dla niego w młodym wieku był homoseksualizm, a raczej jego ukrywanie. Wśród ciekawych filmów biograficznych wymieniłbym również ostatniego „Kapitana Phillipsa", „Control”, ”Żelazną Damę” (chociażby ze względu na mistrzowską Meryl Streep), „Elizabeth” oraz mało znaną produkcję „Veronica Guerin” (w obu świetne role Cate Blanchett).
Aktorskie dream team
Film Planeta, Piotr (http://filmplaneta.blogspot.com/)
Niestety, ale gwiazdorska obsada wcale nie jest wyznacznikiem dobrej jakości filmu. Najlepszym tego przykładem jest tegoroczny „Adwokat” Ridleya Scotta. Choć aktorzy dwoją się i troją, aby jakoś ten film uratować, nie udaje im się. W efekcie uzyskujemy „film – wydmuszkę” ze znanymi twarzami na ekranie i kompletnie pustą zawartością (mowa tu zarówno o fabule, jak i dialogach czy montażu). Nie widziałem jeszcze filmu „Sierpień w Hrabstwie Osage”, ale sądząc po licznych nominacjach filmu do prestiżowych nagród (w tym do Złotych Globów i Oscarów), Meryl Streep i Julia Roberts raczej nie zawiodą. Jeśli lubicie dobre filmy ze znanymi aktorami, obowiązkowo sięgnijcie po „Last Vegas” (przezabawna komedia z De Niro, Kleinem, Freemanem i Douglasem). Bo „Nędzników” chyba już wszyscy widzieli, prawda?
Salon Filmowy MN, Michał (http://salonfilmowymn.blogspot.com/)
Może trochę nietypowo, bo zamiast filmowego przykładu aktorskiego dream team, podam przykład wzięty ze sztuki wystawianej w TR Warszawa.
„Anioły w Ameryce” są przejmująco smutną opowieścią o ludzkich pożegnaniach, o odchodzeniu i rozpadzie, z którego jednak może wyniknąć coś pozytywnego. Warunkiem by tak się stało, jest zdobycie się bohaterów na szczerość. Nie tylko wobec siebie wzajemnie, ale przede wszystkim względem siebie.
Choć dramaty bohaterów mogą być mało istotne dla świata, to w sztuce noszą one znamiona apokalipsy, muszą być przedstawione spektakularnie. Dlatego tak ważna jest w tej sztuce scenografia i aranżacja scenicznej przestrzeni. Są trzęsienia ziemi, zstąpienia aniołów, podróże w krainie fantazji. I okazuje się, że to wszystko jest możliwe na deskach teatru. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z tak inteligentnym wykorzystaniem teatralnej przestrzeni. Szybko znika umowność scenografii. Choć na widoku znajdują się już na początku przedstawienia wszystkie elementy potrzebne do zagrania całego spektaklu, to po kilku minutach razem tworzą jeden, doskonały wszechświat. Wszechświat wypełniony wybitnym aktorstwem: Maja Ostaszewska, Tomasz Tyndyk, Jacek Poniedziałek, Rafał Maćkowiak, Magdalena Cielecka, Maciej Stuhr, Stanisława Celińska, Maja Komorowska, Danuta Stenka, Andrzej Chyra, Zygmunt Malanowicz. Z taką ilością gwiazd na jednej scenie mogło być trudno o zachowanie odpowiednich proporcji. Z wymienionych aktorek i aktorów najbardziej zachwycili mnie Maja Ostaszewska, Rafał Maćkowiak i Jacek Poniedziałek. Choć miałem nie porównywać sztuki do mini serialu HBO, muszę tutaj zaznaczyć, że początkowo nie wierzyłem, że polscy aktorzy zdeklasują zachodnich kolegów, a jednak im się to udało! Gdybym dzisiaj stanął przed wyborem: obejrzeć produkcję amerykańską, czy jeszcze raz wybrać się na polskie „Anioły w Ameryce”, to wybieram drugą opcję.
Wynurzenia z kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/)
Film z moim aktorskim dream teamem właśnie powstaje. Na myśli mam „Knight of Cups” w reżyserii Terrence’a Malicka, który do kin trafi prawdopodobnie w roku 2015. Póki co w sieci poza kilkoma fotkami z planu trudno znaleźć o nim jakiekolwiek informacje, ale sama obsada sprawia, że jaram się jak pochodnia: grają tu uwielbiani przeze mnie Ryan Gosling, Michael Fassbender, Christian Bale i Cate Blanchett, a także już nie uwielbiane, ale wciąż lubiane Rooney Mara i Natalie Portman. Lista cenionych przeze mnie aktorów i aktorek jest jednak zbyt długa, aby jeden film pomieścił ich wszystkich. „Knight of Cups” jest blisko ideału, ale oddziela go od niego brak takich osobistości jak Brad Pitt, Joaquin Phoenix, Robert De Niro, Kate Winslet czy Nicole Kidman. Na TAKI skład jednak nie liczę – to musiałoby się dziać w jakiejś alternatywnej rzeczywistości.
W pewnym stopniu w mój aktorski dream team wpisał się zdobywca Złotego Globu w kategorii najlepszy dramat, „Zniewolony”. Fassbender co prawda powinien dostać (przynajmniej) nominację do Oscara już za „Wstyd” i to dziwne, że Akademia uznała, że jego występ w „Zniewolonym” jest bardziej wart nagrody, jednak lepiej późno niż wcale – trzymam kciuki, żeby Michael pokonał Jareda Leto. W filmie McQueena nieduże role mają też między innymi Brad Pitt, Benedict Cumberbatch i Paul Dano. Niestety postać Pitta to chyba najsłabszy element fabuły, bohater najmniej dopracowany. Cumberbatch, którego karierę także śledzę z zaciekawieniem, również nie zdążył tu w pełni rozwinąć skrzydeł i wypadł „tylko” dobrze. Natomiast jestem w szoku, jak duży potencjał ma Paul Dano i jak rzadko (choć coraz częściej) wykorzystują to reżyserzy. „Aż poleje się krew”, „Labirynt”, teraz „Zniewolony” – w każdym z tych filmów był absolutnie elektryzujący, obłąkańczo-fascynujący. Tylko czekać, aż zacznie regularnie grać role pierwszoplanowe i zbierać za nie szereg nagród.
Filmowe Abecadło, Paweł (http://filmoweabecadlo.wordpress.com/)
Mojego aktorskiego dream teamu na pewno nigdy się nie doczekam – za kamerą musiałby stanąć Xavier Dolan, a przed nią Kate Winslet, Marion Cotillard i Leonardo DiCaprio! Nazwiska nazwiskami, ale niestety w większości przypadków ich obecność w obsadzie nie do końca oddaje poziom filmu. Pierwszy przykład z brzegu? „Movie 43” i jego kilka nominacji do Złotych Malin, a w obsadzie Winslet i Jackman, którzy byli świetni, Bell, która wypadła całkiem nieźle oraz Berry, Watts, Gere, Thurman, Banks czy Butler, których role były tak ograniczone, że nic im nie udało się z nich stworzyć. Jeżeli miałbym wybierać inny dream team niż ten mój wymarzony i zapewne nigdy niespełniony, to postawiłbym na obsady „Nędzników” (Jackman, nagrodzona Oscarem Hathaway, Bohnam Carter, Baron Cohen, Seyfried, Redmayne czy Crowe), „Rzezi” (Winslet, Foster, Waltz i John C. Reilly) i średniego, ale gwiazdorskiego „Nine – Dziewięć” (Day-Lewis, Cotillard, Kidman, Hudson, Cruz, Loren czy Dench ).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz