Walentynki to idealny dzień na wizytę w kinie lub seans przed telewizorem. Odpowiedni film wprowadzi pary w pożądany, romantyczny nastrój, singlom zaś przywróci wiarę w to, że odnalezienie swojej drugiej połówki to tylko kwestia czasu. A jaki jest ten „odpowiedni film”? O tym dowiecie się od Agniechy, Izabeli i Piotra.
Jedną z kinowych propozycji na Dzień Zakochanych jest „Ona” w reżyserii Spike’a Joneza. Wspominamy o tej produkcji jednak nie dlatego, że mówi o miłości, lecz dlatego, że miłość żywimy do odtwórcy głównej roli, Joaquina Phoenixa. Sprawdźcie, czym nas w sobie rozkochał.
Ulubiony film o miłości (z okazji Walentynek)
Filmy według Agniechy, Agniecha (http://filmy-wedlug-agniechy.blogspot.com/)
Jako że jestem niepoprawną romantyczką, trudno jest mi wytypować jeden ulubiony romans. Myślę jednak, że postawię na ten, który towarzyszył mi przy każdych samotnych Walentynkach od czasów, kiedy tylko dowiedziałam się o jego istnieniu, a i potem powracałam do niego wielokrotnie. I nie, nie mówię tutaj o horrorze „Walentynki” z rolą Davida Boreanaza, a o ekranizacji powieści Nicholasa Sparksa, która na potrzeby filmu przybrała tytuł „Szkoła uczuć”. Historia może i banalna, ale zachwycająca w każdej minucie. O zbawiennej mocy miłości, z piękną muzyką i utworami – wręcz trudno jest się nie rozkleić. Film przebić może jedynie „Pamiętnik”, na którym wzruszył się nawet mój mąż
Przeminęło z filmem, Izabela (http://przeminelozfilmem.blogspot.com/)
Wbrew pozorom wybór ulubionego filmu o miłości nie jest łatwy. Biorąc pod uwagę moje upodobanie do dramatów, moi filmowi faworyci to ci o tragicznej miłości, a pierwszy jaki przychodzi mi do głowy to „Wzgórze Nadziei.” Akcja toczy się na amerykańskim południu. Ida (Nicole Kidman) to eteryczna, południowa piękność, córka pastora. Nieśmiały i nie mający wiele do zaoferowania Inman (Jude Law) od razu stawia się na przegranej pozycji. Okazuje się, że całkiem niepotrzebnie. Los jednak zakochanym nie sprzyja. Wybucha wojna, która wystawi na próbę nie tylko ich miłość, ale i człowieczeństwo. „Wzgórze Nadziei” to film o miłości w ciężkich czasach jakich wiele, co jednak w nim zachwyca to pewna trudna do określenia plastyczność. Zarówno realizacja jak i muzyka Jacka White’a znanego z The White Stripes świetnie ze sobą współgrają. To film o drodze do miłości, bardzo ciężkiej i uciążliwej, która odciska swoje piętno na psychice. Obserwujemy, jak Inman zamienia się w cień człowieka kurczowo uczepionego strzępka zdjęcia kobiety, którą kiedyś była Ida. Ta bowiem, zdana jedynie na siebie, odnajdzie w sobie silną kobietę zdolną do największych poświęceń. Pytanie tylko, czy po tak długim czasie i po takim koszmarze bohaterowie będą w stanie wykrzesać z siebie czułość, a co najważniejsze, zostawić przeszłość za sobą.
FILM Planeta, Piotr (http://filmplaneta.blogspot.com/)
W każdym miesiącu do kin trafia przynajmniej kilka filmów o miłości, w związku z czym nie posiadam wyłącznie jednego ulubionego filmu z tego gatunku. Osobiście nie przepadam za mdłymi komediami romantycznymi, znacznie bardziej trafiają do mnie melodramaty. Moim ulubionym filmem miłosnym jest bezapelacyjnie „Blue Valentine”, gdzie w pierwszoplanowe role wciela się dwójka moich ukochanych aktorów – Michelle Williams oraz Ryan Gosling. Na równi z „Blue Valentine” stawiam „Drogę do szczęścia” oraz tegorocznego „Wielkiego Gatsby’ego”. Każdy z tych trzech tytułów opowiada o miłości trudnej, często niezrozumiałej, niedopowiedzianej, niejednokrotnie sprawiającej ból. Ogromne wrażenie zrobił na mnie ostatni hit Spike’a Jonze’a – „Ona”. Zapewniam Was, że po jego obejrzeniu znacznie bardziej docenicie obecność drugiej połówki. Jeśli ktoś lubi wszystkie wymienione przeze mnie wyżej tytuły, niech obowiązkowo sięgnie też po „Powtórnie narodzonego”. To film, który przeszedł przez polskie kina bez większego echa, a naprawdę zasługuje na uwagę. Gorąco polecam również klasyczne romantyczne hity: „Pamiętnik” oraz „Co się wydarzyło w Madison County”. Ostatnim z moich ulubionych filmów o miłości jest „500 dni miłości” – słodko-gorzka historia pewnej oryginalnej pary. Jeśli nie macie pomysłu na walentynkowy wieczór, spotkanie z bohaterami powyższych filmów może okazać się dla Was ciekawą alternatywą.
Ulubione wcielenie Joaquina Phoenixa (z okazji premiery filmu „Ona”)
Salon Filmowy MN, Michał (http://salonfilmowymn.blogspot.com/)
Największe uznanie Joaquin Phoenix zdobył u mnie za rolę w „Mistrzu”. Podziwiam też Andersona, że odważył się do roli Freddiego zatrudnić aktora, kiedy ten jeszcze z dużą nadwagą i brodą zakrywającą trzy czwarte twarzy realizował mockumentary „I’m still here”.
Joaquin Phoenix zachwycił mnie w ten sposób po raz pierwszy – zwierzęcy, dziki, zagubiony, samotny. I choć jego wypowiedź dla Movieinterview na to nie wskazuje – aktor naprawdę w przypadku tego filmu poznał się na rzeczy i wbrew poradom reżysera stworzył postać całkowicie od nowa, zupełnie inaczej niż ją podobno napisano. We wspomnianym wywiadzie twierdził, że nie interesuje go techniczna strona filmu, gdzie ma stanąć, w którym kierunku patrzeć, nawet zapamiętywanie tekstu i nie kierowanie się swoją intuicją i wszystkie te bzdury, których uczą w szkołach filmowych – on podąża za swoim „światłem”. Ile w tym pozy, a ile rzeczywistości? Nie wiem, ale do tej roli był stworzony i sposób, w jaki ją przedstawił, wydaje się być jedynym słusznym. Jakie to szczęście, że reżyser nie zaangażował do filmu Jeremy Rennera, który miał już zobowiązania na planie „Dziedzictwa Bourne’a”.
Jest w tym filmie tak wiele scen, do których warto wracać – ujęcia z windy, z wizyty w Nowym Jorku, sesji między Lancasterem a Freddiem i mógłbym tak wymieniać kolejne sceny pewnie do chwili, gdy wyliczyłbym je wszystkie. „Mistrz” to przede wszystkim ciekawe studium psychologiczne. Powolny proces przekształcania ludzkiej świadomości od ślepego gniewu do pełnego podporządkowania w swej wymowie przypomina mi to, jak rodzą się radykalne poglądy i jak zbierają coraz większe żniwo. Pod tym względem w swym uniwersalnym przekazie – odseparowanym od odwołań do historycznej epoki – obraz Andersona jest o wiele mocniejszy niż „Biała wstążka” Michaela Haneke.
Mechaniczna-Kulturacja, Damian (http://mechaniczna-kulturacja.blogspot.com/)
Podobnie jak Michał za najlepszą, a przy okazji swoją ulubioną rolę Joaquina Phoenixa uważam tę z „Mistrza” Andersona, gdzie u boku zmarłego ostatnio Seymoura Hoffmana stworzył kreację swojego życia. Zawsze lubiłem, gdy pojawiał się na ekranie, ale wygląda na to, że po rezygnacji z aktorstwa (nawet jeśli była to tylko prowokacja) wrócił zupełnie odmieniony, być może bogatszy o pewne doświadczenia i dojrzalszy. W roli Quella jest po prostu rewelacyjny – z tak niezwykłą naturalnością oddaje naiwność, prostotę myśli i niepewność swojego bohatera, które z każdą chwilą, sprowokowane choćby najmniejszą iskrą mogą spowodować wybuch wrogości i nienawiści. Phoenix jest tam nieobliczalny, jest jak zwierzę kierowane instynktami, które pod wodzą bohatera granego przez Hoffmana nabiera pewnej ogłady. Tej dzikości nie da się jednak ujarzmić w pełni, wilka nie można udomowić. W Phoenixie jest to wszystko: w jego gestach, spojrzeniu, w jego skrajnym spokoju i skrajnej agresji. Wielu z tegorocznych nominowanych do Oscara aktorów mogłoby się uczyć od Phoenixa prawdziwej gry, bowiem nie każdy może zdobyć się na taką naturalność. Tymczasem rola Quella to najbardziej niedoceniony występ 2012 roku, podobnie jak sam film Andersona.
Wynurzenia z kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/)
W głębi swojego niewieściego serca postawiłam Joaquinowi Phoenixowi pokaźny ołtarzyk. Chociaż jestem kochliwa, niewielu aktorów dostąpiło tego zaszczytu, a w przypadku Phoenixa regularnie składam tam ofiarę w postaci kolejnych spazmatycznych zachwytów nad jego rolami. Coś jest w tym mężczyźnie niesamowitego, jakaś zwierzęcość, drapieżność i melancholia jednocześnie. Jest jak przyczajony tygrys, który zaraz albo skoczy i rozszarpie Ci gardło, albo zacznie tęsknie łasić się u Twoich nóg – tego nigdy nie da się przewidzieć. To nie tylko szalenie intrygujące, ale również pociągające. Uwielbiam go jako Kommodusa w „Gladiatorze”, kiedy na przemian jest tyranem i zwykłym nieszczęśliwym dzieckiem zmagającym się z brakiem akceptacji ze strony ojca. Cenię go za rolę Johnny’ego Casha w „Spacerze po linie”, gdzie nie tylko wiarygodnie stacza się i podnosi, ale też doskonale śpiewa. Tak jak koledzy powyżej nie mogę znieść też myśli, że nie otrzymał wszystkich nagród świata za kreację w „Mistrzu”. Chyba jeszcze nie widziałam równie rozstrojonej, aroganckiej, prymitywnej, ale też enigmatycznej postaci; fascynująca mieszanka. Występ w „Ona” to tylko kolejny dowód w tej sprawie dotyczącej bycia zabójczo dobrym aktorem. Niby jako Theodore Twombly gra przyjemniaczka, niby nosi te pastelowe koszule, a „złowieszczą” bliznę nad wargą zakrył pod bujnym wąsem, ale wystarczy jeden jego nerwowy uśmiech, by wzbudzić w widzu falę ambiwalentnych odczuć. Joaquin Phoenix ma w sobie po prostu niepokój. Nie jest to jednak depresyjne czy mięczakowate rozedrganie, lecz cecha, która bierze się z tego, że nie można go przejrzeć. To właśnie ona czyni z niego jedną z najbardziej intrygujących osobistości show-biznesu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz