niedziela, 1 grudnia 2013

Koktajl świąteczno-wojenno-soderberghowy


W tym tygodniu uwagę Organizacji Blogów Filmowych przyciągnęły trzy piątkowe premiery: nowy Soderbergh, to jest „Wielki Liberace”, pierwszy nieamerykański film nakręcony w technologii IMAX, czyli „Stalingrad”, a także disneyowska „Kraina lodu”. Dla podkręcenia świątecznej atmosfery piszemy o najlepszych gwiazdkowych animacjach; ponadto przypominamy sobie rosyjskie kino wojenne oraz najciekawsze dokonania Stevena Soderbergha. Cieszmy się niezmiernie, że nasz cykl wzbogacił swoim udziałem kolejny nowy członek naszej rodziny – Piotr z bloga Film Planeta. 


Ulubione filmy Stevena Soderbergha:

Salon Filmowy MN, Michał (http://salonfilmowymn.blogspot.com/):

Pretendentami do tego tytułu były trzy filmy. "Ocean'sEleven. Ryzykowna gra" to pierwsze skojarzenie w związku z nazwiskiem reżysera. Z przyjemnością powracam do tej produkcji i jej lekki klimat sprawia mi dużą przyjemność. Świetnie dobrana jest obsada. Na ekranie widać, że aktorzy znakomicie czują się w swoim towarzystwie. Ale to nie jest mój ulubiony film Soderbergha. Na ten tytuł zasługuje "Co z oczu, to z serca" - czyli "Out of Sight" z GeorgemClooneyem i Jennifer Lopez. Podziwiam tempo i klimat tej opowieści, która z całkiem zabawnego filmu kryminalnego wraz z czasem trwania seansu przemienia sie w mocne kino sensacyjne. Do tego wspaniała muzyka Davida Holmesa (od wielu lat marzyłem o płycie z tym soundtrackiem, ale ponieważ w Polsce nie można go zdobyć w końcu z pomocą przyszedł mi amerykański Amazon) i niezapomniane zdjęcia Elliota Davisa. Tak, to zdecydowanie mój faworyt. A jaki jest trzeci film? Uważam, że to jeden z najbardziej niedocenionych filmów Stevena. "Kafka" z 1991 roku z Jeremy Ironsem w roli głównej to klaustrofobiczny thriller - doskonale oddający klimat powieściopisarstwa Franza K. Gdyby Kafka żył dzisiaj i kręcił filmy - pewnie wyglądałby dokładnie jak ten obraz. Prawdziwa filmowa perełka.

Film Planeta, Piotr (http://filmplaneta.blogspot.com/):

Nie potrafię wybrać najlepszego/mojego ulubionego filmu Stevena Soderbergha, gdyż ten utalentowany reżyser ma w swym dorobku wiele znakomitych obrazów. Z nazwiskiem reżysera natychmiast kojarzą się tak świetne filmy jak „Traffic”, „Erin Brockovich” czy „Ocean’sEleven”. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem oryginalny wymieniając te tytuły, ale to właśnie one sprawiły, że zainteresowałem się twórczością Soderbergha i zacząłem śledzić wszystkie jego premiery z wypiekami na twarzy. I choć niektóre ostatnie jego produkcje nieco mnie rozczarowały („Contagion – Epidemia strachu”, „Magic Mike”) i okazały się zaledwie średnie, nie straciłem wiary w Stevena. Chyba słusznie, bo jak pokazały tegoroczne produkcje („Panaceum” i wyprodukowany dla telewizji „Wielki Liberace”), Soderbergh ma jeszcze wiele w kinie do powiedzenia. Teraz pozostaje tylko czekać na „Cleo” - musical, którego fabuła oparta ma być na historii Kleopatry (Catherine Zeta-Jones), Juliusza Cezara (Ray Winstone) i Marka Antoniusza. Prawda, że zapowiada się smakowicie?

reviews.blox.pl, Milczący Krytyk (http://reviews.blox.pl/html):

Ulubiony film Stevena Soderbergha? To proste. "Solaris" z 2002 roku. Bo choć to film, który obdziera książkę Lema z całej jego naukowości, choć skupia się przede wszystkim na wątku miłosnym (ale poprowadzonym z niezwykłą delikatnością i wyczuciem), jest jednocześnie obrazem zadziwiająco szanującym materiał źródłowy. Choć nie porusza naukowej strony tej historii, stara się oddać jej klimat poprzez atmosferę niezwykłej planety nad którą unosi się stacja badawcza z bohaterami. To piękny film o miłości, tęsknocie za tym co utracone, melancholijna podróż we wspomnienia, z cudownymi zdjęciami i przepiękną muzyką Cliffa Martineza, którą choć po raz pierwszy usłyszałem ponad 10 lat temu, nadal rozbrzmiewa mi w uszach, będąc jednocześnie jednym z najulubieńszych soundtracków ze wszystkich. Trudno mi zrozumieć czemu ten obraz został tak bardzo niedoceniony (czemu przede wszystkim skupiono się na pośladkach Clooneya), bo to naprawdę dobre kino. Wzruszające, mądre i pozostające w pamięci, które docenił nawet sam Lem po seansie filmu Soderbergha: "[...] Nasycenie światłem, kolorystyka, ujęcia, muzyka, gra aktorska, oszczędne użycie efektów specjalnych, przejrzysta narracja - wszystko to tworzy dzieło niezwykłe, zaskakujące, prawdziwie nowatorskie. Soderbergh popełnił kawałek ambitnego, artystycznego kina - trudny do zgryzienia orzech dla masowego odbiorcy, karmionego hollywoodzką papką." Lepszej rekomendacji nie potrzeba. (Cytat z: http://stopklatka.pl/-/7156392,stanislaw-lem-mowi-o-solaris-stevena-soderbergha.)

Wynurzenia z kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/):

Nie mam ulubionego filmu Stevena Soderbergha. Mój stosunek do jego kina jest ambiwalentny, bo to twórca bardzo nierówny. Skupmy się chociażby na jego pięciu ostatnich filmach: obok niezłego „Panaceum” czy też „Magic Mike’a” mamy zupełnie średniego „Wielkiego Liberace” i słabe „Ściąganą” oraz „Contagion”. Te dwa ostatnie są zwyczajnie nudne, zwłaszcza „Ściganą” oglądałam ze znużeniem (chociaż scena, w której Gina Carano robi dźwignię Michaelowi Fassbenderowi warta jest zauważenia). Aż szkoda, że tak potężny legion świetnych aktorów w obu tych przypadkach zwyczajnie się zmarnował.
„Wielki Liberace” też nie jest porywający, ale z morza nijakości wyciąga go właśnie wybitne aktorstwo. To taki „film dla oka”. Scenografia, charakteryzacja, kostiumy i rola Douglasa robią wrażenie, obraz jest jak ilustracja słowa „przepych”. Szkoda, że to wszystko służy przewidywalnej historii. Co prawda momentami ironicznej i zabawnej, jednak schematycznej, nudnawej.
Słabość mam natomiast do „Magic Mike’a”, czyli produkcji, która przez wielu uważana jest za najgorsze, co uczynił Soderbergh. Mnie się podobała energia, bezpruderyjność, świadomy kicz tego filmu i  podszycie tej „plastikowej” historii jakimś żalem i smutkiem.
Najlepiej z tej ostatniej piątki prezentuje się „Panaceum”, które w sprawny sposób łączy kino rozrywkowe ze społeczną diagnozą, czego efektem jest wciągająca intryga osadzona w pesymistycznych realiach. Siła oddziaływania tego filmu byłaby jednak dużo mniejsza, gdyby nie elektryzujący Rooney Mara i Jude Law. To właśnie dzięki nim można przymknąć oko na powielenie gatunkowych klisz, na jakie można się niestety w „Panaceum” natknąć.
Mimo że narzekam, wciąż chętnie śledzę karierę tego reżysera. Nawet jeśli jego filmy nie są do końca dopracowane, to mamy pewność, że przez ekran przetoczy się pół Hollywood.

Najlepsze świąteczne animacje:


Salon Filmowy MN, Michał (http://salonfilmowymn.blogspot.com/):

Artur ratuje gwiazdkę. Animację od Sony / Columbia Pictures śmiało można oglądać w lipcu, sierpniu, wrześniu, a nawet i marcu, nie tylko w grudniu. Artur to niezbyt wydarzony syn Świętego Mikołaja, który w grudniu wyrusza już na swoją 70 misję rozdawania prezentów. Staruszek ani myśli przechodzić na emeryturę, co nie jest po myśli starszego brata Artura – Steve’go. Sytuacja może się jednak drastycznie zmienić, ponieważ pewna dziewczynka nie otrzymała prezentu.
Uroczy scenariusz i ładna animacja. Zabawna, wzruszająca i czego zupełnie się nie spodziewałem – zaskakująca bajka. Już jedna z początkowych scen – akcji rozdawania prezentów przez Mikołaja i jego pomocników skrzy się niesamowitym humorem i pomysłowością. Później jest już tylko lepiej. „Artur ratuje gwiazdkę” dowodzi, że film dla dzieci może również bawić dorosłego widza. Do tego w przypadku tej animacji głosy są na tyle charakterystyczne, że filmu także z przyjemnością się słucha. Coraz lepszy ostatnimi czasy James McAvoy (Trans, Filth), Hugh Laurie, Bill Nighy, Jim Broadbent, Laura Linney i genialny członek Monty Pythona - Michael Palin.

Filmy według Agniechy, Agniecha (http://filmy-wedlug-agniechy.blogspot.com/):

O dziwo, nie oglądałam aż tak wiele gwiazdkowych animacji. Więcej wypowiedziałabym się w filmach. Nie mniej, pamiętam jedną, która bardzo mnie poruszyła, gdyż stanowi kolejną ekranizację znanej powieści Dickensa. W połączeniu z moją ukochaną wytwórnią Disneya i oczywiście Myszką Miki powstała "Opowieść wigilijna Myszki Miki". Bardzo wzruszająca znana historia z lekką nutką humoru i grozy. W dodatku z morałem, a więc idealna i dla dzieci i dla dorosłych.

Filmowe Konkret-Słowo, Szymalan (http://xmuza.wordpress.com/):

Myślę, że najciekawszą animacją świąteczną, jaką znam jest nakręcone techniką poklatkową "Miasteczko Halloween". Film łączący dwie najbardziej klimatyczne tradycje świąteczne, jakie dziś chyba znamy: Boże Narodzenie i Halloween. Film więc idealny na końcówkę roku: są dynie, kości i trupy, ale są też choinki, jest Mikołaj, śnieg i kolorowe lampki. Całość jest przesympatycznym, krótkim musicalem, który idealnie wstrzelił się w stylistykę znaną z filmów jego producenta, Tima Burtona.

Wynurzenia z kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/):

Pamiętam jak przez mgłę, że w dzieciństwie przepadałam za „Rudolfem czerwononosym reniferem”. Nie pytajcie mnie jednak, co było powodem – od tego czasu minęło 15 lat, a nigdy potem nie czułam potrzeby ponownego seansu. Trochę później był jeszcze „Ekspres polarny”, ale też nie bardzo już kojarzę, o co chodziło, a przypomnę sobie pewnie dopiero jak będę miała własne dzieci, czyli oby jak najpóźniej. Na świeżo jestem natomiast z najnowszą animacją Disneya, może niezbyt świąteczną, ale wciąż zimową „Krainą lodu”. Ta bardzo luźna adaptacja „Królowej śniegu” Andersena rozgrzewa niczym malinowa herbata. Twórcom udało się zachować ducha najlepszych tytułów tej wytwórni: nie brak tu musicalowych hitów, prym wiodą księżniczki (tyle że bardziej niezależne niż zwykle), a historia wzrusza swą niewinnością i szczerością przekazu.Bo jak się nie rozczulić, gdy śnieżny bałwan stwierdza, że „dla niektórych warto się roztopić”…? Poza morałem o sile rodzinnych więzi znajdziemy tu mnóstwo prześmiesznych gagów (wymiata zwłaszcza Czesław Mozil użyczający głosu bałwankowi Olafowi) oraz przepiękne projekty graficzne (cudna gra światła na lodzie!). Momentami fabuła „Krainy lodu” wydaje się aż zbyt uproszczona, ale film to i tak kolejny dowód na to, że z Disneya się nie wyrasta.


Ulubiony rosyjski/radziecki film wojenny:


Panorama Kina, Mariusz (http://panorama-kina.blogspot.com/):

Fiodor Bondarczuk, twórca wojennych superprodukcji "Dziewiąta kompania" i "Stalingrad", jest synem znakomitego radzieckiego aktora i reżysera Siergieja Bondarczuka, który w czasach Breżniewa był wybitnym filmowcem specjalizującym się w tematyce wojenno-historycznej. Na szczególne wyróżnienie zasługuje "Los człowieka" (1959) według opowiadania Michaiła Szołochowa. Nasycony gorzką refleksją dramat o trudnym losie radzieckich jeńców wojennych, a także opowieść o człowieku, dla którego życie staje się piekłem. I choć zdarza mu się dokonać bohaterskiego czynu to pozostaje zwyczajnym facetem, którego wojna stopniowo osłabia i niszczy, zabija w nim wszelką radość, wiarę i nadzieję. Wzruszające kino z czasów kiedy radzieckie filmy były w stanie dostarczyć wielu emocji. I to zarówno kolorowe filmy o rewolucji ("Czterdziesty pierwszy", "Cichy Don") jak i czarno-białe dramaty o II wojnie światowej ("Lecą żurawie", "Ballada o żołnierzu", "Los człowieka").

Filmowe Konkret-Słowo, Szymalan (http://xmuza.wordpress.com/):

Najmocniejszym znanym mi filmem wojennym produkcji ZSRR jest obejrzany przeze mnie rok temu "Idź i patrz" Elema Klimowa. Seans przypomina tu przeżywanie sennego koszmaru. Z każdą kolejną minutą prawie 2,5 godzinnej projekcji zostajemy coraz bardziej pochłonięci w bezkompromisową wizję wojennego survivalu. Dzieło Klimowa to nie tylko kawałek prawdziwej ekranowej poezji, ukazującej odwieczną walkę człowieka z brutalnością natury (oraz naturą brutalności). To także porażająca rekonstrukcja jednego z najbardziej dewastujących faktów z czasów II wojny światowej na Białorusi. Do teraz pamiętam to wzruszenie i przechodzące ciarki w chwili gdy film zmierzał do -absolutnie traumatycznego - finału. Arcydzieło, ale w żadnym wypadku przyjemne i atrakcyjne widowisko rozrywkowe.

Wynurzenia z kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/):

Moja znajomość rosyjskiego kina wojennego nie stoi na zaawansowanym poziomie: jak każdy, kto chodził na jakiekolwiek zajęcia z historii kina, zaliczonego mam „Pancernika Potiomkina”. Kamień milowy to kamień milowy, tutaj kategorie „podobał mi się/nie podobał” już nawet nie przystają. Chętnie wykorzystam jednak okazję, by wyrazić swoje zdanie o powodzie, dla którego w ogóle OBF zainteresował się rosyjską kinematografią – „zaliczonym” już przeze mnie „Stalingradzie”. Bondarczuk niewątpliwie chciał stworzyć dzieło wielkie, opiewające niezłomnego ducha i waleczność rodaków. Nie dziwi wobec tego fakt, że inspirował się „300” Snydera, co widać w przestylizowanej warstwie wizualnej, monumentalnej scenografii, eksponowaniu scen walk, a zwłaszcza we wszędobylskim patosie.Jednak o ile u Snydera za widowiskową formą kryła się również porywająca historia, to „Stalingradowi” brak scenariusza i umiaru. Film nie tylko wygląda jak gra komputerowa, ale i fabułę oraz postaci ma rodem jak z gry – są ledwie zarysowane. I jeszcze ta propagandowość! Dobry, prostoduszny Rusek i egoistyczny Niemiec-potwór. Litości! „Stalingrad” to po prostu kosztowne techniczne ćwiczenie bez żadnego fabularnego zaplecza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nagrody OBF

Filmy, które rozważamy w kontekście nagród OBF muszą mieć swoją polską premierę kinową pomiędzy 1.02.2016 a 31.01.2017 r.