W tym tygodniu uwagę Organizacji Blogów Filmowych
przyciągnęły trzy piątkowe premiery: nowy Soderbergh, to jest „Wielki Liberace”,
pierwszy nieamerykański film nakręcony w technologii IMAX, czyli „Stalingrad”,
a także disneyowska „Kraina lodu”. Dla podkręcenia świątecznej atmosfery
piszemy o najlepszych gwiazdkowych animacjach; ponadto przypominamy sobie
rosyjskie kino wojenne oraz najciekawsze dokonania Stevena Soderbergha. Cieszmy
się niezmiernie, że nasz cykl wzbogacił swoim udziałem kolejny nowy członek
naszej rodziny – Piotr z bloga Film Planeta.
Ulubione filmy Stevena Soderbergha:
Salon
Filmowy MN, Michał (http://salonfilmowymn.blogspot.com/):
Pretendentami do tego tytułu były trzy filmy.
"Ocean'sEleven. Ryzykowna gra" to pierwsze skojarzenie w związku z
nazwiskiem reżysera. Z przyjemnością powracam do tej produkcji i jej lekki
klimat sprawia mi dużą przyjemność. Świetnie dobrana jest obsada. Na ekranie
widać, że aktorzy znakomicie czują się w swoim towarzystwie. Ale to nie jest
mój ulubiony film Soderbergha. Na ten tytuł zasługuje "Co z oczu, to z
serca" - czyli "Out of Sight" z GeorgemClooneyem i Jennifer
Lopez. Podziwiam tempo i klimat tej opowieści, która z całkiem zabawnego filmu
kryminalnego wraz z czasem trwania seansu przemienia sie w mocne kino
sensacyjne. Do tego wspaniała muzyka Davida Holmesa (od wielu lat marzyłem o
płycie z tym soundtrackiem, ale ponieważ w Polsce nie można go zdobyć w końcu z
pomocą przyszedł mi amerykański Amazon) i niezapomniane zdjęcia Elliota Davisa.
Tak, to zdecydowanie mój faworyt. A jaki jest trzeci film? Uważam, że to jeden
z najbardziej niedocenionych filmów Stevena. "Kafka" z 1991 roku z
Jeremy Ironsem w roli głównej to klaustrofobiczny thriller - doskonale oddający
klimat powieściopisarstwa Franza K. Gdyby Kafka żył dzisiaj i kręcił filmy -
pewnie wyglądałby dokładnie jak ten obraz. Prawdziwa filmowa perełka.
Film
Planeta, Piotr (http://filmplaneta.blogspot.com/):
Nie potrafię wybrać najlepszego/mojego ulubionego
filmu Stevena Soderbergha, gdyż ten utalentowany reżyser ma w swym dorobku wiele
znakomitych obrazów. Z nazwiskiem reżysera natychmiast kojarzą się tak świetne
filmy jak „Traffic”, „Erin Brockovich” czy „Ocean’sEleven”. Zdaję sobie sprawę,
że nie jestem oryginalny wymieniając te tytuły, ale to właśnie one sprawiły, że
zainteresowałem się twórczością Soderbergha i zacząłem śledzić wszystkie jego
premiery z wypiekami na twarzy. I choć niektóre ostatnie jego produkcje nieco
mnie rozczarowały („Contagion – Epidemia strachu”, „Magic Mike”) i okazały się
zaledwie średnie, nie straciłem wiary w Stevena. Chyba słusznie, bo jak
pokazały tegoroczne produkcje („Panaceum” i wyprodukowany dla telewizji „Wielki
Liberace”), Soderbergh ma jeszcze wiele w kinie do powiedzenia. Teraz pozostaje
tylko czekać na „Cleo” - musical, którego fabuła oparta ma być na historii
Kleopatry (Catherine Zeta-Jones), Juliusza Cezara (Ray Winstone) i Marka
Antoniusza. Prawda, że zapowiada się smakowicie?
reviews.blox.pl,
Milczący Krytyk (http://reviews.blox.pl/html):
Ulubiony film Stevena Soderbergha? To proste.
"Solaris" z 2002 roku. Bo choć to film, który obdziera książkę Lema z
całej jego naukowości, choć skupia się przede wszystkim na wątku miłosnym (ale
poprowadzonym z niezwykłą delikatnością i wyczuciem), jest jednocześnie obrazem
zadziwiająco szanującym materiał źródłowy. Choć nie porusza naukowej strony tej
historii, stara się oddać jej klimat poprzez atmosferę niezwykłej planety nad
którą unosi się stacja badawcza z bohaterami. To piękny film o miłości, tęsknocie
za tym co utracone, melancholijna podróż we wspomnienia, z cudownymi zdjęciami
i przepiękną muzyką Cliffa Martineza, którą choć po raz pierwszy usłyszałem
ponad 10 lat temu, nadal rozbrzmiewa mi w uszach, będąc jednocześnie jednym z
najulubieńszych soundtracków ze wszystkich. Trudno mi zrozumieć czemu ten obraz
został tak bardzo niedoceniony (czemu przede wszystkim skupiono się na
pośladkach Clooneya), bo to naprawdę dobre kino. Wzruszające, mądre i
pozostające w pamięci, które docenił nawet sam Lem po seansie filmu
Soderbergha: "[...] Nasycenie światłem, kolorystyka, ujęcia, muzyka, gra
aktorska, oszczędne użycie efektów specjalnych, przejrzysta narracja - wszystko
to tworzy dzieło niezwykłe, zaskakujące, prawdziwie nowatorskie. Soderbergh
popełnił kawałek ambitnego, artystycznego kina - trudny do zgryzienia orzech
dla masowego odbiorcy, karmionego hollywoodzką papką." Lepszej
rekomendacji nie potrzeba. (Cytat z: http://stopklatka.pl/-/7156392,stanislaw-lem-mowi-o-solaris-stevena-soderbergha.)
Nie mam ulubionego filmu Stevena Soderbergha. Mój
stosunek do jego kina jest ambiwalentny, bo to twórca bardzo nierówny. Skupmy
się chociażby na jego pięciu ostatnich filmach: obok niezłego „Panaceum” czy
też „Magic Mike’a” mamy zupełnie średniego „Wielkiego Liberace” i słabe
„Ściąganą” oraz „Contagion”. Te dwa ostatnie są zwyczajnie nudne, zwłaszcza
„Ściganą” oglądałam ze znużeniem (chociaż scena, w której Gina Carano robi
dźwignię Michaelowi Fassbenderowi warta jest zauważenia). Aż szkoda, że tak
potężny legion świetnych aktorów w obu tych przypadkach zwyczajnie się
zmarnował.
„Wielki Liberace” też nie jest porywający, ale z
morza nijakości wyciąga go właśnie wybitne aktorstwo. To taki „film dla oka”. Scenografia,
charakteryzacja, kostiumy i rola Douglasa robią wrażenie, obraz jest jak
ilustracja słowa „przepych”. Szkoda, że to wszystko służy przewidywalnej
historii. Co prawda momentami ironicznej i zabawnej, jednak schematycznej,
nudnawej.
Słabość mam natomiast do „Magic Mike’a”, czyli
produkcji, która przez wielu uważana jest za najgorsze, co uczynił Soderbergh.
Mnie się podobała energia, bezpruderyjność, świadomy kicz tego filmu i podszycie tej „plastikowej” historii jakimś
żalem i smutkiem.
Najlepiej z tej ostatniej piątki prezentuje się
„Panaceum”, które w sprawny sposób łączy kino rozrywkowe ze społeczną diagnozą,
czego efektem jest wciągająca intryga osadzona w pesymistycznych realiach. Siła
oddziaływania tego filmu byłaby jednak dużo mniejsza, gdyby nie elektryzujący
Rooney Mara i Jude Law. To właśnie dzięki nim można przymknąć oko na powielenie
gatunkowych klisz, na jakie można się niestety w „Panaceum” natknąć.
Mimo że narzekam, wciąż chętnie śledzę karierę tego
reżysera. Nawet jeśli jego filmy nie są do końca dopracowane, to mamy pewność,
że przez ekran przetoczy się pół Hollywood.
Najlepsze świąteczne animacje:
Salon
Filmowy MN, Michał (http://salonfilmowymn.blogspot.com/):
Artur ratuje gwiazdkę. Animację od Sony / Columbia
Pictures śmiało można oglądać w lipcu, sierpniu, wrześniu, a nawet i marcu, nie
tylko w grudniu. Artur to niezbyt wydarzony syn Świętego Mikołaja, który w
grudniu wyrusza już na swoją 70 misję rozdawania prezentów. Staruszek ani myśli
przechodzić na emeryturę, co nie jest po myśli starszego brata Artura –
Steve’go. Sytuacja może się jednak drastycznie zmienić, ponieważ pewna
dziewczynka nie otrzymała prezentu.
Uroczy scenariusz i ładna animacja. Zabawna,
wzruszająca i czego zupełnie się nie spodziewałem – zaskakująca bajka. Już
jedna z początkowych scen – akcji rozdawania prezentów przez Mikołaja i jego
pomocników skrzy się niesamowitym humorem i pomysłowością. Później jest już
tylko lepiej. „Artur ratuje gwiazdkę” dowodzi, że film dla dzieci może również
bawić dorosłego widza. Do tego w przypadku tej animacji głosy są na tyle
charakterystyczne, że filmu także z przyjemnością się słucha. Coraz lepszy
ostatnimi czasy James McAvoy (Trans, Filth), Hugh Laurie, Bill Nighy, Jim
Broadbent, Laura Linney i genialny członek Monty Pythona - Michael Palin.
Filmy według
Agniechy, Agniecha (http://filmy-wedlug-agniechy.blogspot.com/):
O dziwo, nie oglądałam aż tak wiele gwiazdkowych
animacji. Więcej wypowiedziałabym się w filmach. Nie mniej, pamiętam jedną,
która bardzo mnie poruszyła, gdyż stanowi kolejną ekranizację znanej powieści
Dickensa. W połączeniu z moją ukochaną wytwórnią Disneya i oczywiście Myszką
Miki powstała "Opowieść wigilijna Myszki Miki". Bardzo wzruszająca
znana historia z lekką nutką humoru i grozy. W dodatku z morałem, a więc
idealna i dla dzieci i dla dorosłych.
Filmowe
Konkret-Słowo, Szymalan (http://xmuza.wordpress.com/):
Myślę, że najciekawszą animacją świąteczną, jaką
znam jest nakręcone techniką poklatkową "Miasteczko Halloween". Film
łączący dwie najbardziej klimatyczne tradycje świąteczne, jakie dziś chyba
znamy: Boże Narodzenie i Halloween. Film więc idealny na końcówkę roku: są
dynie, kości i trupy, ale są też choinki, jest Mikołaj, śnieg i kolorowe lampki.
Całość jest przesympatycznym, krótkim musicalem, który idealnie wstrzelił się w
stylistykę znaną z filmów jego producenta, Tima Burtona.
Wynurzenia z
kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/):
Pamiętam jak przez mgłę, że w dzieciństwie
przepadałam za „Rudolfem czerwononosym reniferem”. Nie pytajcie mnie jednak, co
było powodem – od tego czasu minęło 15 lat, a nigdy potem nie czułam potrzeby
ponownego seansu. Trochę później był jeszcze „Ekspres polarny”, ale też nie
bardzo już kojarzę, o co chodziło, a przypomnę sobie pewnie dopiero jak będę
miała własne dzieci, czyli oby jak najpóźniej. Na świeżo jestem natomiast z
najnowszą animacją Disneya, może niezbyt świąteczną, ale wciąż zimową „Krainą lodu”.
Ta bardzo luźna adaptacja „Królowej śniegu” Andersena rozgrzewa niczym malinowa
herbata. Twórcom udało się zachować ducha najlepszych tytułów tej wytwórni: nie
brak tu musicalowych hitów, prym wiodą księżniczki (tyle że bardziej niezależne
niż zwykle), a historia wzrusza swą niewinnością i szczerością przekazu.Bo jak
się nie rozczulić, gdy śnieżny bałwan stwierdza, że „dla niektórych warto się
roztopić”…? Poza morałem o sile rodzinnych więzi znajdziemy tu mnóstwo
prześmiesznych gagów (wymiata zwłaszcza Czesław Mozil użyczający głosu
bałwankowi Olafowi) oraz przepiękne projekty graficzne (cudna gra światła na
lodzie!). Momentami fabuła „Krainy lodu” wydaje się aż zbyt uproszczona, ale
film to i tak kolejny dowód na to, że z Disneya się nie wyrasta.
Ulubiony rosyjski/radziecki film wojenny:
Panorama
Kina, Mariusz (http://panorama-kina.blogspot.com/):
Fiodor Bondarczuk, twórca wojennych superprodukcji
"Dziewiąta kompania" i "Stalingrad", jest synem znakomitego
radzieckiego aktora i reżysera Siergieja Bondarczuka, który w czasach Breżniewa
był wybitnym filmowcem specjalizującym się w tematyce wojenno-historycznej. Na
szczególne wyróżnienie zasługuje "Los człowieka" (1959) według
opowiadania Michaiła Szołochowa. Nasycony gorzką refleksją dramat o trudnym
losie radzieckich jeńców wojennych, a także opowieść o człowieku, dla którego
życie staje się piekłem. I choć zdarza mu się dokonać bohaterskiego czynu to
pozostaje zwyczajnym facetem, którego wojna stopniowo osłabia i niszczy, zabija
w nim wszelką radość, wiarę i nadzieję. Wzruszające kino z czasów kiedy
radzieckie filmy były w stanie dostarczyć wielu emocji. I to zarówno kolorowe
filmy o rewolucji ("Czterdziesty pierwszy", "Cichy Don")
jak i czarno-białe dramaty o II wojnie światowej ("Lecą żurawie",
"Ballada o żołnierzu", "Los człowieka").
Filmowe
Konkret-Słowo, Szymalan (http://xmuza.wordpress.com/):
Najmocniejszym znanym mi filmem wojennym produkcji
ZSRR jest obejrzany przeze mnie rok temu "Idź i patrz" Elema Klimowa.
Seans przypomina tu przeżywanie sennego koszmaru. Z każdą kolejną minutą prawie
2,5 godzinnej projekcji zostajemy coraz bardziej pochłonięci w bezkompromisową
wizję wojennego survivalu. Dzieło Klimowa to nie tylko kawałek prawdziwej
ekranowej poezji, ukazującej odwieczną walkę człowieka z brutalnością natury
(oraz naturą brutalności). To także porażająca rekonstrukcja jednego z najbardziej
dewastujących faktów z czasów II wojny światowej na Białorusi. Do teraz
pamiętam to wzruszenie i przechodzące ciarki w chwili gdy film zmierzał do
-absolutnie traumatycznego - finału. Arcydzieło, ale w żadnym wypadku przyjemne
i atrakcyjne widowisko rozrywkowe.
Wynurzenia z
kinowego fotela, Dominika (http://chodznafilm.blogspot.com/):
Moja znajomość rosyjskiego kina wojennego nie stoi
na zaawansowanym poziomie: jak każdy, kto chodził na jakiekolwiek zajęcia z
historii kina, zaliczonego mam „Pancernika Potiomkina”. Kamień milowy to kamień
milowy, tutaj kategorie „podobał mi się/nie podobał” już nawet nie przystają.
Chętnie wykorzystam jednak okazję, by wyrazić swoje zdanie o powodzie, dla
którego w ogóle OBF zainteresował się rosyjską kinematografią – „zaliczonym”
już przeze mnie „Stalingradzie”. Bondarczuk niewątpliwie chciał stworzyć dzieło
wielkie, opiewające niezłomnego ducha i waleczność rodaków. Nie dziwi wobec
tego fakt, że inspirował się „300” Snydera, co widać w przestylizowanej
warstwie wizualnej, monumentalnej scenografii, eksponowaniu scen walk, a
zwłaszcza we wszędobylskim patosie.Jednak o ile u Snydera za widowiskową formą
kryła się również porywająca historia, to „Stalingradowi” brak scenariusza i
umiaru. Film nie tylko wygląda jak gra komputerowa, ale i fabułę oraz postaci
ma rodem jak z gry – są ledwie zarysowane. I jeszcze ta propagandowość! Dobry,
prostoduszny Rusek i egoistyczny Niemiec-potwór. Litości! „Stalingrad” to po
prostu kosztowne techniczne ćwiczenie bez żadnego fabularnego zaplecza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz