Rosyjska
superprodukcja „Metro” (w kinach od minionego piątku) wywołała w OBF-ie
dyskusję na temat naszych ulubionych filmów katastroficznych. Chociaż
przedstawicieli tego gatunku regularnie przybywa, wygląda na to, że pozostajemy
wierni klasykowi, gdyż najczęściej wymienianym tytułem został „Titanic” Jamesa
Camerona z roku 1997. Oczywiście nie jest to nasz jedyny wybór – pełny zestaw
faworytów znajdziecie w artykule poniżej.
Najlepszy film katastroficzny
Najwybitniejszym
i najbardziej inspirującym filmem katastroficznym jest „Tragedia Posejdona”
(1972) Ronalda Neame'a. Nie przypadkowo statek nosi imię Posejdon, gdyż
katastrofa ma tu wymiar symboliczny - stanowi karę boską za grzechy. Od czasu
tego filmu niemal w każdej produkcji katastroficznej ginęły osoby, które miały
coś na sumieniu: grzech pychy, zazdrości, zdrady małżeńskiej, obłudy,
nienawiści itp. Film dostarcza emocji dzięki bardzo dobrym efektom specjalnym,
nieprzewidywalnym zdarzeniom i galerii zróżnicowanych postaci. Mimo natłoku
wielu świetnych aktorów wyróżniają się znakomite role Gene'a Hackmana, Ernesta
Borgnine'a i Shelley Winters. A na dokładkę piękna piosenka „The Morning After”
w wykonaniu Maureen McGovern http://www.youtube.com/watch?v=Dy76Rqcob4Y
Nigdy nie
ukrywałem, że mojemu sercu zdecydowanie bliższe jest kino współczesne, więc
również w przypadku filmów katastroficznych preferuję te nakręcone po 90. roku,
z dużą ilością porażających efektów specjalnych i przede wszystkim z dobrze
przedstawioną fabułą i charyzmatycznymi bohaterami, którym naprzemiennie
kibicujemy i współczujemy. W końcu, jak pokazało kiepskie „2012”, same efekty
specjalne nie wystarczą, aby zachwycić widzów. Do moich ulubionych filmów
katastroficznych bez wątpienia zaliczam ponadczasowego „Titanica” oraz
tegoroczne „Niemożliwe”. Pierwszego z tych filmów nikomu nie muszę
przedstawiać, w końcu „Titanic” to jedno z największych filmowych dzieł
poprzedniej dekady. „Niemożliwe” zachwyciło mnie równie mocno co romantyczna
historia Rose i Jack’a. Juan Antonio Bayona pokazał w swym filmie, jak wiele
człowiek jest w stanie poświęcić i zaryzykować dla dobra swych najbliższych,
swej rodziny. Można się co prawda przyczepić, że zbyt często manipulował on
uczuciami widzów i chciał na siłę wycisnąć z nich łzy, ale moim zdaniem żadna
granica nie została przekroczona. A jeśli ktoś nie lubi ckliwych historii,
powinien obejrzeć ten film choćby dla brawurowych ról Naomi Watts, Ewana
McGregora i 17-letniego Toma Hollanda. Kilka dni temu miałem też okazję oglądać
wchodzące właśnie na ekrany kin „Metro” – najdroższy film w historii kina
rosyjskiego. Oceniam go średnio, bo chociaż niektóre sceny robią wrażenie i
nawet poruszają, to jednak na ekranie dominuje efekciarstwo, przekombinowanie i
zdecydowanie za duża dawka absurdu. A jak powszechnie wiadomo, żaden z widzów
nie lubi być oszukiwany.
Z wyborem
najlepszego filmu katastroficznego nie mam najmniejszego problemu – jest to
„Melancholia” Larsa von Triera. Duński reżyser ma tę niezwykłą umiejętność
docierania do istoty rzeczy, do poruszania w nas pokładów emocji, z których
istnienia często nie zdajemy sobie nawet sprawy. Takie działanie miał na mnie
właśnie ostatni jego film, po którym DOSŁOWNIE nie mogłam dojść do siebie.
Trafił prosto do mojej podświadomości i aktywował uśpione dotąd lęki. Dlatego
nie ma lepszego obrazu o strachu przed umieraniem, przed utratą czegoś. W
dodatku nie ma w dorobku Triera filmu równie poetyckiego, pięknego wizualnie.
To już jest Sztuka. Dlatego też z utęsknieniem odliczam dni do premiery
„Nimfomanki”. Jestem podekscytowana i zaniepokojona jednocześnie, bo po
trailerze widać, że chyba bliżej będzie jej do przesadzonego „Antychrysta” niż
do arcydzielnej „Melancholii”. Obym się myliła.
Najlepszy
film katastroficzny? Na myśl przychodzi mi tylko jedna, wyróżniona aż
jedenastoma Oscarami produkcja. "Titanic" Jamesa Camerona to film,
którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Jedna z największych katastrof morskich
w historii połączona z niezwykłym wątkiem miłosnym, dała niezapomniane
widowisko, które poruszyło miliony ludzi na całym świecie. "Titanic"
to nie tylko świetny technicznie film katastroficzny, ale przede wszystkim
wzruszający i bijący do widza emocjami, romans dwóch osób z różnych warstw
społecznych, z przerażającą tragedią w tle, która pochłonęła mnóstwo ofiar.
Warto docenić również oryginalny sposób przedstawienia końca świata w
komediodramacie "Przyjaciel do końca świata", w którym Lorene
Scafaria obrazuje historię mężczyzny, który tuż przed uderzeniem asteroidy w
Ziemię otrzymuje list od swojej licealnej sympatii w celu spotkania się.
Zabiera ze sobą sąsiadkę, która w zamian towarzystwa w podróży, prosi
mężczyznę, by załatwił jej prywatny lot do rodziny na ich wspólne, ostatnie
dni. Przyjaźń w obliczu nadchodzącej śmierci w wykonaniu Steve Carrela i Keiry
Knightley, robi naprawdę duże wrażenie, mimo że sam obraz filmem idealnym nie
jest. W kręgu produkcji katastroficznych, na uwagę zasługuje również
hiszpańskie "Niemożliwe", przedstawiające w niesamowity sposób
tsunami, które kilka lat temu nawiedziło południową Azję i pochłonęło prawie
300 tysięcy ofiar.
Filmy
katastroficzne jako jedna z kategorii produkcji mówiących o końcu świata - zarówno
w skali makro, jak i mikro - zwykle kojarzone z efekciarskimi tytułami w stylu
"2012" czy "Pojutrze". Gdyby rzeczywiście stawiać na
blockbustery, to pierwszym wyborem byłby u mnie "Armageddon", który
stał sie fundamentem kolejnych katastroficznych hitów. Niby nic szczególnego -
heroiczny czyn jednostki ważący o losach świata, proste, trochę nawet naiwne i
zbyt pompatyczne dialogi, efekty - a jednak trzyma w napięciu, zostaje w
głowie, no i ten Bruce... Pozycja obowiązkowa dla fanów kina końca.
Och, filmy
katastroficzne, to zdecydowanie moja ulubiona kategoria, choć potem oczywiście
przychodzi mi cierpieć z tego powodu na łzotok i koszmarotok. Spośród
katastroficznych obrazów samych w sobie do moich ulubionych należy zdecydowanie
"Titanic". Najpierw dwie godziny teoretycznej nudy, budowania relacji
i kreowania wspaniałych postaci, a potem godzina pełna napięcia, emocji i
zachwycających efektów! Świetnie stworzony statek, cudowna muzyka i genialne
zdjęcia wraku. Cudowne! Jednakże najwięcej obaw we mnie wzbudzają filmy o końcu
świata. Tutaj mogłabym wymienić kilka swoich ulubionych, ale może postawię na
ten, który wstrząsnął moim światem- "2012". Jako fanatyczka
przepowiedni Majów film wzbudził we mnie najwięcej emocji. Może obraz Emmericha
nie był szczególnie inteligentny, ale zagwarantował wbijające w fotel
widowisko. Znakomite efekty specjalne i przerażające sceny katastroficzne,
które nasuwały myśl, że nie chciałoby się skończyć podobnie jak ludzie z tego
filmu.
Także ja
dopisuję się do komentarza Dominiki. Film Larsa był dla mnie szokiem na wielu
poziomach. To najbardziej spokojny, całkowicie wyzbyty z histeryczności film
tego twórcy, w którym każde zachowanie bohaterów ma swoje psychologiczne
uzasadnienie, zaś posępna strona wizualna idealnie wprawia widza w tytułowy stan.
Finałowa scena tak miażdży pod względem efektów dźwiękowych, że zawstydza
największe dokonania Rolanda Emmericha czy Michaela Baya (sala dosłownie
drżała, aż dech zapierało). A intelektualnie to po prostu wybitny film o
konfrontacji z ostatecznością. Bez Boga i biblijnego wymiaru, i bez
apokaliptycznego rozliczania ludzkości. Ot, zwykłe nic które kończy wszystko.
Naszej uwadze nie uszła także premiera nowej wersji „Oldboya”, tym razem w reżyserii Spike’a Lee. Z tej okazji Michał z Salonu Filmowego NM opowiedział o najlepszych i najgorszych remake’ach.
Najlepszy i najgorszy remake
Najlepszy remake? Gone in 60 seconds (remake 2000,
oryginał 1974)
Podobała mi
się wersja z 2000 roku, była lekkim i przyjemnym filmem. Dlatego też byłem
bardzo ciekawy oryginalnej wersji. Początkowo film H.B. Halicki’ego bawił mnie
jeszcze bardziej niż re-make sprzed 12 lat. „Gone in 60 seconds” jest filmem na
którym czas odcisnął swoje piętno, choć nie zmienia to faktu że wzbudził mój
podziw. Teraz już wiem, skąd Beastie Boys czerpali inspirację do teledysku do
piosenki „Sabotage”. Musiał to być obraz z 1974. Aktorstwo – choć to słowo na
wyrost w przypadku tej produkcji, jest co najmniej słabe. Scenariusz niezwykle
prosty. Wykonanie również nie zapiera dzisiaj tchu w piersi. Ale godna podziwu
jest pasja twórcy i jego współpracowników. Nie jestem fanem motoryzacji: nie
znam się na autach, nie potrafię rozpoznawać kultowych modeli samochodów. Gdyby
było inaczej pewnie stałbym się wielkim fanem filmu. Doceniam mimo wszystko, że
kaskader zbiera 150 tysięcy dolarów, grupę przyjaciół, setkę aut i na bazie tej
mieszanki tworzy film, który przynosi zysk w postaci 40 milionów dolarów. Na
potrzeby 97 minutowego filmu zniszczone zostały 93 auta. Prezentowane na
ekranie popisy kaskaderskie powstały bez pomocy efektów wizualnych. H.B.
Halicki – aktor, scenarzysta, reżyser, producent, kaskader, stworzył poemat na
cześć swojej pasji. Poemat wypełniony piskiem opon, chrzęstem zgniatanej blachy
i budzący szacunek, nawet jeśli finalny efekt mnie usypia, ponieważ 30 minutowa
scena pościgu samochodowego (stanowiącą jedną trzecią filmu) jest ponad moje
siły. W kolejnych latach reżyser eksploatował temat motoryzacji na ekranie,
tworząc finalnie trylogię. Swoją pasję przypłacił życiem. Zginął, przygnieciony
słupem telefonicznym na planie „Gone in 60 second Part 2”. Przy produkcji z 1974
"Gone in 60 seconds" z Nicolasem Cage'm to moim zdaniem najlepszy
remake - bo jest przykładem jak przystosować stare kino pod współczesny język
ekranu.
Najgorszy
remake? Karate Kid (remake 2010, oryginał 1984)
Tak to jest,
kiedy filmowcy zabierają się za kultowe filmy mojego dzieciństwa - musi im się
oberwać. W przypadku Karate Kid przydałoby się przylać twórcom nowej wersji
a'la Chuck Norris "z pół obrotu". Film o chłopaku, który na skutek
zakochania obrywa po facjacie i postanawia nauczyć się sztuk walki, a po drodze
uczy się czegoś więcej niż tylko kopania to sympatyczny film, który już w
latach mojej młodości był pozycją kultową. Godziny spędzało się z kolegami przy
trzepaku trenując kolejne kopniaki. Być może każde pokolenie potrzebuje takiego
filmu, dlatego film z 2010 roku też znajdzie odbiorców, choć jakoś obawiam się
już teraz odrobinę dzieciaków, które na podwórku mogą ćwiczyć kopanie (ja już
dawno nie organizowałem treningów a'la Karate Kid). Dlaczego Karate Kid uważam
za najgorszy remake? Bo film nie służy niczemu więcej jak tylko promocji
rodziny Smith, przede wszystkim najmłodszego męskiego potomka - Jadena Smith'a.
Rodzice - Jada Pinkett Smith oraz Will Smith wyprodukowali synkowi film,
zamiast powiedzieć: "nie! do czytania książek dzieciaku, a nie na plan
filmowy". Jakby w porę tak zadziałali, nie było by takiego nieszczęścia
jak "1000 lat po Ziemi". A tak Trudno przewidzieć, jakie dzieła z
Jadenem Smithem przyjdzie jeszcze ludziom oglądać. Lepiej już chyba nie będzie,
bo widocznie na planie młody "aktor" (cudzysłów nie jest przypadkiem)
dostał od Jackiego Chana jeden kopniak w głowę za dużo!
Dawno już nie widziałem tego filmu, ale wiem że parę lat temu bezsprzecznie postawiłbym na "Wulkan" z 1997. Wiem jednak, że to dość niedopracowana produkcja.
OdpowiedzUsuń31 yr old Systems Administrator II Alessandro Becerra, hailing from Vanier enjoys watching movies like Defendor and Sculpting. Took a trip to Abbey Church of Saint-Savin sur Gartempe and drives a GTO. dowiedziec sie tutaj
OdpowiedzUsuńrzeszow radca prawny prawo pracy
OdpowiedzUsuń