niedziela, 22 maja 2011

Filmy, które nie miały prawa się nam podobać, a jednak przypadły do gustu [ARTYKUŁ]

Gdy dwa miesiące temu klarował się temat przewodni, jaki by przyświecał wiosenno – letniemu miesiącowi jakim jest maj, nie sądziłem, że zupełnie przez przypadek sam sobie (jak i pewnie moim koleżankom i kolegom z OBF) zawiążę pętlę na szyi. W teorii temat obrazów, które nie mogły się nam spodobać, bo albo wywodziły się z gatunku, za którym nie przepadamy, albo zbierały same złe recenzje i nie możliwym było, żeby przypadły nam do gustu (a jednak się to im udało), wydawał mi się bardzo obszerny.
"Tańcząc w ciemnościach"
Niestety teoria z praktyką nigdy nie ma za wiele wspólnego i gdy przyszło co do czego, okazało się, że przykładów na rozwinięcie tego tematu, jest zaskakująco niewiele, a przynajmniej nie przychodzą one ot tak, same do głowy. W pierwszej kolejności nasuwają się pozytywne zaskoczenia, czyli obrazy lepsze niż można było początkowo sądzić. Jednakże od „lepszych niż sądziliśmy” do tych, które „nie mogły się podobać” jest daleka droga, bo najczęściej te pierwsze i tak kiedyś byśmy zobaczyli, a te drugie z różnych względów omijalibyśmy szerokim łukiem lub w nieskończoność zabierali za ich obejrzenie. A względy te mogą być różne.

Znienawidzone gatunki
"Moulin rouge"
Jednym z nich może być np. gatunek filmowy. Tych jest bez liku: komedie, dramaty, horrory, thrillery, filmy fantasy, obyczajowe, sci-fi, animacje, itd. itp. Do wyboru do koloru. Ukochać lub znienawidzić można którykolwiek z nich, w efekcie oglądać wszystkie produkcje z danej szufladki lub unikać ich jak ognia. Chyba każdy z widzów ma swoje ulubione gatunki, po które sięga częściej niż po inne, i nawet jeśli wachlarz dopuszczalnych i oglądalnych jest bardzo rozwarty, to zawsze znajdzie się kilka odmian, które się do niego nie załapią. Na przykład rozgrywające się na Dzikim Zachodzie westerny, mocne i brutalne kino gangsterskie, albo rozśpiewane musicale.
Osobiście najbardziej ścierpieć nie potrafię tych ostatnich. Bo kto to widział, by w połowie akcji, nagle ni stąd ni zowąd, zamiast jak każdy normalny człowiek wypowiadać swoje kwestie, rozpoczynać radosny taniec i wyśpiewywać co tam w duszy akurat gra? Sam tego w życiu nie robię, więc nie widzę powodu, dla którego mieliby to robić filmowi bohaterowie. Musicalom mówię więc zapobiegawcze nie, bo z założenia nie mają prawa mi się spodobać. No chyba jeśli rozgrywają się w najsłynniejszym kabarecie świata „Moulin Rouge” i wyreżyserował je Baz Luhrmann. Bo gdy piosenki wyśpiewywane są na scenie kabaretu, a nie w normalnym życiu, gdy nie są one typowo musicalowymi przyśpiewkami, tylko znanymi wszystkim dookoła przybojami, jak „Show Must Go On” grupy Queen lub „Roxanne” Stinga, a w dodatku opowiadana przez reżysera historia pokazana jest ze sporym przymrużeniem oka, to wszystko zaczyna nabierać sensu, a subiektywnie postrzegane wady gatunku stają się zaletami.
Innym przypadkiem rozgrzeszającym rozśpiewaną produkcję może być niestandardowe podejście do gatunku i przeniesienie radosnego świata musicalu do świata wyobraźni, podczas gdy prawdziwa historia rozgrywa się w szarej, bolesnej i brutalnej rzeczywistości, jak uczynił to Lars Von Trier w „Tańcząc w ciemnościach”. Bohaterka jego filmu (fenomenalna Björk) uwielbia musicale i ilekroć jest jej źle, ilekroć życie jest zbyt ciężkie by je przetrwać, przenosi się w świat muzyki. Bo tą słyszy stale, w mechanicznych odgłosach maszyn, czy w stukocie kół pociągu. A musical w głowie, nucona rzeczywistość, to coś w co bez trudu można uwierzyć, co nie wygląda tak dziwnie.

Im większy, tym głupszy, tym lepszy

"2012"
Innym względem mogą być twórcy realizujący daną produkcję. Bo problematycznym mogą nie być dla nas na przykład rozbuchane i przepełnione efektami specjalnymi blockbustery – wszak nie samym mądrym kinem człowiek żyje i czasem dobrze jest się trochę odmóżdżyć – ale już na niektórych reżyserów możemy reagować alergicznie. A przynajmniej spodziewać się czegoś co z pewnością się nam nie spodoba. No bo skoro już na pierwszy rzut oka w rozbuchanym widowisku rażą straszne dialogi, pisane jakby od niechcenia na kolanie, a od wszystkiego, w tym od odrobiny (wręcz szczypty) jakiejkolwiek logiczności lub uszanowania podstawowych praw fizyki, ważniejsza jest efektowna katastrofa, to czy może się coś takiego podobać? O dziwo tak.
Chociażby w opowiadającym o nadchodzącej w „2012” roku apokalipsie widowisku Rolanda Emmericha, które cierpi na wszystkie grzechy jakimi charakteryzuje się kino tego pana (chyba nawet najsilniej ze wszystkich jego poprzednich filmów), a i tak ogląda się je zaskakująco dobrze. Nijakie zakończenie, poświęcający się bohaterowie, kiepskiej jakości humor, a i tak pomimo świadomości jak zły jest to film, bawić można się na nim nieźle.
"G.I. Joe: Czas Kobry"
Jeszcze lepszym przykładem blockbustera, który nie miał prawa się podobać (i dla wielu był wręcz nie do przejścia), a jakimś cudem wspominam go bardzo dobrze jest „G.I.Joe: Czas Kobry” Stephena Sommersa. Obraz powstały na podstawie serii zabawek – co już samo w sobie nie wróżyło niczego dobrego – zagrany przez aktorów, którzy chyba zbyt mocno wzorowali się na postaciach, którym przyszło im grać. Rozpędzone do granic możliwości, wybuchowe, idiotyczne widowisko, nie posiadające nawet powalających efektów specjalnych. Z produkcji o wielomilionowym budżecie wyszło plastikowe przedstawienie, skrytykowane przez recenzentów na całym świecie, którego po części wyparło się nawet samo studio, obecnie realizując kontynuację (jeśli wierzyć prasowym doniesieniom) nie mającą za wiele wspólnego z częścią pierwszą. A mimo to, mimo wszystkich wad, było to widowisko zapewniające fantastyczną rozrywkę, bawiące głupotą przez bite dwie godziny, które miło wspominam do dziś, choć od premiery minęły już blisko dwa lata.

W grupie zawsze raźniej
Czasem do polubienia jakiejś produkcji potrzebne są pewne warunki, określone sytuacje, dzięki którym film jaki by się nam normalnie nie mógł spodobać, okazuje się nie tylko oglądalny, ale może nawet i przyjemny. I tu najlepszym przykładem są chyba wszelkiego rodzaju idiotyczne komedie, czy parodie, które wystawiają naszą wytrzymałość na nie lada próbę, bo wielokrotnie zdarza się im prezentować niezbyt wyszukane poczucie humoru (oględnie powiedziawszy). Wtedy z pomocą może przyjść grupa znajomych/przyjaciół, przy których nawet najbardziej durnowate, nie śmieszne, żenujące dowcipy, czy pomysły twórców, mogą stać się fantastyczną rozrywką.
"Straszny film 3"
Filmów tego typu można wymieniać na pęczki, jednym z nich może być chociażby „Straszny film 3”, który w niezbyt wyszukany sposób (znów oględnie powiedziawszy) parodiował takie filmy jak „The Ring”, „8 mila”, „Znaki”, czy „Matrix”. Oglądany w pojedynkę nie wzbudziłby z całą pewnością takich reakcji, jak w grupie dobrych znajomych, podkręcających kiepskiej jakości żarty, zaśmiewających się nawet z tego co teoretycznie nie powinno być śmieszne. Bo gdy towarzystwo jest dobre, nawet średniej jakości obraz, może okazać się świetny.

Ulubieńcom wybacza się wiele
Czasem dla kiepskich filmów pojawia się inna okoliczność łagodząca, jaką jest nasza osobista sympatia do danego twórcy, którego filmy lubimy, a którego konkretny obraz nie wyszedł zbyt dobrze i po który sięgać nie chcieliśmy. I wtedy czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi, będąc głusi na dochodzące zewsząd opinie, mówiące o niezbyt wysokiej jakości danego dzieła, akceptujemy je takim jakie jest, wyszukując usilnie plusy, przymykając oczy na oczywiste potknięcia, które u innych twórców tępilibyśmy z zażartością, wytykali palcami.
Takim powoli znienawidzonym twórcom staje się niestety M. Night 
"Zdarzenie"
Shyamalan, którego kolejne filmy zbierają coraz gorsze opinie nie tylko wśród krytyków, ale i widzów, które w kasach kin zarabiają coraz mniej pieniędzy. Niegdyś pan ten kojarzony był z dramatycznymi horrorami o zaskakującym zakończeniu, teraz staje się synonimem straconych szans i nadziei. A pomimo to można doceniać jego niedawne „Zdarzenie” z drewnianym Marky Markiem w roli głównej, z dodaną na siłę podejrzliwą babcią i nudnym zagrożeniem w postaci roślin, które nagle, nie wiedzieć czemu, zaczynają wyzwalać w ludziach zachowania samobójcze. A to dlatego, bo to kolejny film reżysera, który w kulawy bo kulawy, ale uroczy i trochę magiczny sposób, opowiada o miłości jako najpotężniejszym uczuciu na Ziemi, które przetrwa wiele, nawet zieloną apokalipsę.

Try this!
Jakim wnioskiem można by zakończyć ten trochę przeciągnięty wywód? Chociażby takim, że warto oglądać wszystko co choć trochę wydaje się nam interesujące, nie patrząc się na gatunki, przyszywane filmom łatki, osoby odpowiedzialne za dane produkcje, czy inne tego typu wymówki. Bo nigdy tak naprawdę nie wiadomo co może się nam spodobać, każdy kolejny film może być ogromnym zaskoczeniem, niespodziewanym odkryciem, na które byśmy nie trafili, gdybyśmy nie zaryzykowali. Dlatego warto próbować, z odwagą sięgać po kolejne obrazy, w poszukiwaniu tych najsmaczniejszych. A nóż widelec ten niepozorny, odrzucany z początku obraz, stanie się jednym z naszych ulubionych, do którego będziemy w przyszłości wielokrotnie powracać.
- milczący krytyk

3 komentarze:

  1. tak milczący... kopa w zadek dostajesz ode mnie :P dla mnie to zadanie było wyjątkowo traumatyczne :D bo jak powszechnie wiadomo, ja lubię filmy, których inni nie lubią. no i oczywiście miałam problem jak to ugryźć, bo co to znaczy, że filmy "nie miały prawa nam się spodobać"?
    dlatego też Twój artykuł jest genialny, bo każdy lubi to co lubi. ja od razu mam awersję do tych nowych parodii, no i nigdy w życiu nie widziałam żadnego westernu i chyba nigdy nie dotknę.
    Ja należę do grona wiernych niektórym twórcom, dlatego też uwielbiam kino Shyamalana, którego wszyscy nie cierpią. zrobiłam wyjątek przy "Zdarzeniu", które objechałam :D
    Wiele by tutaj o tym pisać :P ja miałam z pewnością problem z wyborem 5 pozycji do rankingu :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Obiecuję, że przez najbliższy czas nie tknę się do wymyślania tematów na kolejne miesiące, co by znów nie stworzyć jakiegoś potworka :D
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie każda inwencja jest dobra, nawet jeśli kłopotliwa :)

    OdpowiedzUsuń

Nagrody OBF

Filmy, które rozważamy w kontekście nagród OBF muszą mieć swoją polską premierę kinową pomiędzy 1.02.2016 a 31.01.2017 r.